Kilka dni przed wylotem zaczęły się problemy, zaatakowała mnie rwa kulszowa. Paskudne to i bolesne, chodzić nie można, a i z siedzeniem jest problem. Wizyta u lekarza wyglądała mniej więcej tak:
– Dzień dobry pani!
– Dzień dobry! Co panu dolega?
– Boli mnie noga od pośladka, aż do kolana.
(kilka pytań, badanie i diagnoza)
– Ma pan porażony nerw kulszowy.
– Pani doktor, za 4 dni wyjeżdżamy na ferie do Włoch , musi mi Pani jakoś pomóc.
– Tylko niech mi pan nie mówi, że na narty…
No bardzo śmieszne… Na tyłku wygodnie usiąść nie mogę, a ona mi tutaj o nartach!
– Nie, proszę pani, na Sycylię, do Palermo. To na południu Włoch.
– No dobrze, wie pan, że powinnam dać panu dwa tygodnie zwolnienia i zapisać codzienne zastrzyki? Spróbujemy inaczej…
Uff, dostałem tabletki. Choć nie sądziłem, nie wierzyłem, że pomogą.
Po powrocie do domu krótka bójka z myślami i decyzja…
– Olku, pojedziecie z Emilą same. Bezsensu, abym jechał z wami i siedział w pokoju cały dzień.
– Oj przestań, pojedziesz. Zobaczysz, leki pomogą. Nie możesz tego zrobić naszej córce.
Było jeszcze kilka takich rozmów, i ostateczna decyzja…jedziemy wszyscy 🙂
Jeszcze zakupy dla Iwonki, jakieś dziwne rzeczy z Polski…musli, lakiery do pazurów, ech…zebrała się tego cała walizka. No i oczywiście wizyta w kantorze – jakaś gotówka się przyda… nawet w dobie kart kredytowych.
Pakowanie naszych rzeczy do 2. nad ranem. Znaczy ona pakowała, ja po raz pierwszy miałem okazję, czas, chęć poczytać o Palermo. Budzik nastawiony na 7.30 i dobranoc Warszawo. Następny wieczór już na Sicilii.